Rolf Fieguth
Impresje żuławskie[1]
Notatki z podróży potomków Agaty i Petera Wiebe
Prowincja. Kwartalnik społeczno-kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław, Nr. 4 (26), 2016, S. 64-69
Od końca sierpnia 2016 r. jestem w dziwnym stanie duszy, czego głębszą przyczyną – obok ciężkiej grypy letniej – była moja podróż w międzynarodowej grupie krewnych po Żuławach, jednym z moich możliwych heimatów, z których żaden nie jest tym prawdziwym. Dla autentycznego Niemca jest to klęska, gdyż normalnie ma się swój rodzinny kąt, gdzie siedzi nielubiana rodzina i którego regionalnym akcentem się mówi – robiąc wszystko, aby zatracić akcent i uniknąć spotkań z nudnymi stryjami i stryjenkami dziadkowymi. Już nie chciałem tam – na Żuławy – nigdy jechać po pierwszej i niby ostatniej wizycie w 1969 roku. Ech tam, teraz prawie o niczym innym nie myślę codziennie.
Startowaliśmy minibusem z Berlina 25 sierpnia, i opuściliśmy Pomorze 30 sierpnia. Jechaliśmy grupą potomków Agaty (Agathe) Wiebe, ur. 1840 w Herrenhagen/Pielicy koło Lasowic Wielkich, zm. 1922 w Ließau/Lisewie, i Petera Wiebe, ur. 1825 w Ladekopp/Lubieszewie, zm. 1899. Zresztą w dzień jego pogrzebu w Irrgang/Martągu 26.2.1899 urodził się tamże jego wnuk a mój ojciec Hans-Otto Fieguth, autor dwu trudno czytelnych prac genealogicznych, w tym „Zielonej Biblii” na temat żuławskiego rodu Wiebe[2]. Jesteśmy pra czy praprawnukami Agaty i Petera. W czasie podróży mówiliśmy głównie po angielsku ze względu na dwie osoby bez znajomości niemieckiego oraz dwie inne osoby preferujące język Szekspira. Niemcem mieszkającym w Niemczech był tylko André Dieball. Po polsku umiałem tylko ja.
Najliczniej reprezentowana była grupa potomków trzeciego dziecka Agaty i Petera – Ottona Wiebe (ur. 1874 w Ladekopp/Lubieszewie; zm. 1932 w Gross Ottlau/Otłowcu po plajcie swego gospodarstwa śmiercią samobójczą w celu zapewnienia wdowie premii z ubezpieczenia na życie) i jego żony Irmgard z domu Behrends (ur. 1886 w Marienburg/Malborku, zm. 1941 w Altmünsterberg/Starej Kościelnicy). Byli to: ich wnuk Henry z Kanady, nasz senior, z zawsze skłonną do śmiechu córką Kristen, i jego siostra Ellen z Paryża z jej dwoma synami Francuzami (Jérôme i Jean-Pierre). Henry pamięta z wczesnego dzieciństwa sylwetkę swej umierającej w Starej Kościelnicy babci Irmgard.
Po zgonie ich (pra)dziadka Ottona, ulubionego wuja mojego ojca, wdowa Irmgard przeniosła się z dwoma synami (Peter i Fritz) do nowo nabytego (czy dzierżawionego) po 1932 r. gospodarstwa w Starej Kościelnicy, którego szefem stał się jej młodszy syn Peter Wiebe (ur. 1919 w Gross Bandtken/Bądkach koło Kwidzyna; poległ w Stalingradzie w 1942 r.). Jej starszym synem był nicpoń i radykalny nazista Fritz Wiebe (ur. 1907 w Gross Bandtken/Bądkach, zm. 1934 koło Gnojewa wskutek wypadku samochodu ciężarowego, który spowodował pod wpływem alkoholu). Jego sławetna ranga Sturmführera figuruje na jego kamieniu grobowym, ironią losu zachowanym na pomennonickim cmentarzu w Stogach. Jest to jedyny grób kogoś z potomków Petera i Agaty Wiebe, na który trafiliśmy podczas tej podróży.
Organizatorem, szefem i szoferem naszej wycieczki był André Dieball, prawnuk Hermanna Wiebego (ur. 1869 w Ladekopp/Lubieszewie, zm. 1956 w Isernhagen koło Hanoweru), drugiego dziecka Agaty i Petera.
Ja jestem wnukiem zarówno piątego jak i siódmego dziecka Agaty i Petera. Ich siódmym dzieckiem była moja babcia po mieczu Helene, (ur. 1876 w Ladekopp/Lubieszewie, zm. 1926 w Berlinie; wyszła w 1898 r. za Johannesa Fiegutha). Natomiast ich piątym dzieckiem był mój dziadek po kądzieli Johann Wiebe (ur. 1873 w Ladekopp/Lubieszewie, zm. 1924 w Malborku), ciekawa postać, bo zrobił pewną karierę w handlu i gastronomii, prowadził przez wiele lat malborski hotel „Pod Białym Jagnięciem” („Zum Weissen Lamm” albo „Weisses Lamm”). Był w odróżnieniu od innych mennonitów żuławskich członkiem Partii Demokratycznej (liberalnej – por. dzisiejszą niemiecką partię FDP) i malborskim radcą miejskim (Stadtrat), odpowiedzialnym za kontrolę własności rolnych miasta oraz zarządu Zamku Malborskiego. Według opowieści jego córki Annemarie, czyli mojej mamy (ur. 1905 w Malborku, zm. 1986 w Oldenburgu), lubił zaangażować się z temperamentem i humorem w głośne utarczki polityczne w radzie miejskiej. Podobno nawiązał po 1918 r. też kontakt z jakimś malborskim kantorem katolickim, aby uczyć się polskiego – ale najpewniej skończyło się tylko na tak szlachetnym pomyśle. Przemek Siwicki – nasz niezastąpiony młody pilot, znawca wszystkiego, co mennonickie i oddany patriota Nowego Dworu Gdańskiego – doniósł mi, że budynek dawnego hotelu „Weisses Lamm” został zburzony i że kamień grobowy mojego mennonickiego dziadka na cmentarzu dawnego luterańskiego kościoła Św. Jerzego, będący jeszcze na miejscu w 1969 r., został skradziony i przerobiony na nagrobek dla polskiego zmarłego, a sprawca ponoć był sądzony. Ku mojemu rozczarowaniu, nasza grupa nie miała już siły, aby pojechać do Gross Ottlau/Otłowca, wsi ulubionego wuja (Otto Wiebe) mojego ojca i miejsca szczególnej ojcowskiej nostalgii.
Zresztą ani moi rodzice, ani większość krewnych ich generacji, nie zdecydowali się po wojnie na podróż do polskich Żuław – w naszej grupie tylko ja bywałem uprzednio w Polsce (i na Żuławach).
Moi rodzice: Hans-Otto Fieguth i Annemarie z domu Wiebe, kuzyn i kuzynka pierwszego stopnia, pobrali się w 1924 r. i zamieszkali w Berlinie, gdzie ojciec pracował jako inżynier w firmie Siemens. W Berlinie też urodziłem się w 1941 r. jako ostatni z czwórki dzieci. Ojciec w ostatnich miesiącach wojny w nastroju zmierzchu bogów[3] i szukając śmierci bronił Berlina w szeregach Volkssturm i udał się niejako dobrowolnie do niewoli radzieckiej 8 maja 1945 r.; wrócił z sowieckiej Estonii pod koniec 1949 r. Mama z trzema z czterech dzieci (w tym ja) dzieliła losy uciekinierów; zamieszkaliśmy od lutego 1945 r. u niezbyt przyjaznych ludzi w mieścinie Brake nad dolną Wezerą (na północ od Bremy) aż do przeprowadzki w 1951 r. do niedużego północnobawarskiego miasta Erlangen (20 km na północ od Norymbergi), dla nas ogromnie obcego. Tam panował cud gospodarczy i sztuczna powojenna „normalność”, traumatyczny i nie zawsze wesoły dobrobyt. W latach 1961-1967 studiowałem w Berlinie Zachodnim (jeszcze pełnym ruin) slawistykę, historię Europy Wschodniej i nieco germanistyki (od 1962 uczę się polskiego). O mojej późniejszej karierze slawisty i polonisty nie muszę się tu rozwodzić, tyle że przetłumaczyłem na niemiecki m. in. utwory C. Norwida („Vade-mecum”) i W. Gombrowicza („Trans-Atlantyk” oraz „Ślub”).
Czego szukałem jadąc z wymienioną grupą na Żuławy? Najgoręcej dwu rzeczy, jak mi się wydawało podczas podróży: cienia wesołej i ruchliwej dziewczynki, którą w czasie malborskiego dzieciństwa była moja mama – w latach powojennego dobrobytu Annemarie była ciężką i nierzadko depresyjną panią. Wśród koleżanek malborskich była ona „Mia” czy nawet „Mischa” (chyba Misia – skąd ta forma w arcyniemieckim Malborku?). A po drugie: szukałem Otłowca, miejsca chłopięcego szczęścia mojego ojca Hans-Otto, arcypoważnego pana po powrocie z jeniectwa radzieckiego. Nie znalazłem, rzecz jasna, ani tych malborskich miejsc, gdzie prawdopodobnie hasała Mia, ani nie trafiłem do Otłowca, raju młodego Hans-Otto. Też nawet nie próbowałem pojechać jeszcze raz do Rudnerweide/Rudników koło Rejowa, gdzie moja mama z jej dwoma młodszymi chłopcami, w tym ze mną, spędziła z okładem rok (1943/44) ze względu na bombardowania Berlina; byliśmy gośćmi ciotki Gretel, czyli Małgorzaty (Margarete) Tghart [wymowa: Tjart] z domu Suckau (ur. 1913 w Schulwiese/Jarzębinie koło Kwidzyna, zmarła sporo lat temu). Ciotka Gretel, dobra mennonitka jak wszyscy krewni, była wdową po Otto Tgahrt, synu Marie, pierwszego dziecka Agaty i Petera. Według jej córki Elisabeth liczyła wśród swych mennonickich (!) przodków: Leschinskich, Saleskich i Sawatzkych[4]. Do Rudników sięgają moje pierwsze wspomnienia sprzed ukończenia trzeciego roku życia – z lata 1944 r.. Byłem tam znowu w 1969 r. i poznałem wtedy dwór i dom. O ciotce Gretel Tgahrt polscy mieszkańcy domu mówili wtedy nie bez sympatii: „Czartowa“; została z trójką dzieci wysiedlona z Polski w 1947 r.
Za to zetknąłem się podczas ostatniej podróży pierwszy raz w życiu poważniej z obecnymi mieszkańcami Żuław. Byłem zresztą nieco do tego przygotowany po kilku poprzednich pobytach w Gdańsku od 1986 r., zwłaszcza trzech miesiącach spędzonych tam jesienią 2014 r. Przyjemnie było skonstatować, że minęła dawna komunistyczna tabuizacja niemieckich tradycji tego miasta, mającego w swym herbie po dziś dzień dwa krzyże Zakonu Krzyżackiego oraz koronę króla polskiego. Wspomnę tu tylko o wątkach niemieckich w powieściach Stefana Chwina i Pawła Huellego, o wielkiej kamiennej tablicy w foyer Teatru Wybrzeże, wymieniającej wszystkich dyrektorów gdańskiego teatru miejskiego od lat 1820 czy 1830, oraz o napisie „Johanna Henriette Schopenhauer“ na jednym z najnowszych gdańskich wagonów tramwajowych. Widoczne są w Gdańsku też ślady Kaszubów. Paweł Huelle wytłumaczył mi, że nawiązując do starszych tradycji miasta, jego bardzo mieszana ludność napływowa tworzy sobie powoli regionalną tożsamość.
Widzieliśmy, że w podobnym duchu działa grupa polskich entuzjastów przeszłości mennonickiej Żuław, którzy świadomie do niej nawiązują celem zbudowania sobie swojej regionalnej świadomości – stuprocentowo polskiej oczywiście. Zrozumiałem, że Mennonici jako pochodzący po dużej części z Holandii odgrywają w tym kontekście rolę – parafrazując Gombrowicza – Niemców pozwolonych, bo skoro Holendrzy, łatwiej czcić ich cmentarze, domy podcieniowe i tradycje, przy czym nie ma znaczenia, że na żuławskich reliktach tej tradycji język niderlandzki świeci nieobecnością[5]. Z podziwem zwiedziliśmy Muzeum Żuławskie w Nowym Dworze Gdańskim z całym piętrem przeznaczonym na wystawę poświęconą mennonitom; znalazłem tam notatkę o wcześniejszej wizycie premiera Niderlandów, Marka Rutte’go – dla przedstawicieli niemieckiego konsulatu generalnego w Gdańsku istnienie tego Muzeum zostało chyba jeszcze tajemnicą. Prowadził nas po Żuławach jeden z pracowników tego cudownego muzeum, wymieniony tu już Przemek Siwicki, znawca każdego zachowanego grobu mennonickiego – skąd trafiliśmy na sześć czy nawet więcej cmentarzy. Na XVIII i XIXwiecznych kamieniach grobowych umiemy teraz rozszyfrować wszelkie symbole (duszy, śmierci, wieczności, liczby kolejnych żon i dzieci), które tam widnieją. Na cmentarzu w Orłowskim Polu widzieliśmy dobrze odrestaurowane groby znanej mi osobiście mennonickiej rodziny Stobbe, producentów słynnej pod nazwą Machandel jałowcówki, którzy we własnej osobie zadbali o pamięć ich zmarłych krewnych i przodków.
Poznaliśmy też słynne chyba w Polsce (a dla nas prawie nieznane) pyszne pomennonickie domy podcieniowe, z których niektóre zostały uratowane od powojennej dewastacji. Po renowacji jest dom Marka Opitza w Żelichowie. Jego gospodarz wskrzesił pyszny ser pod tradycyjną nazwą „Werderkäse” (ser żuławski) i chętnie przyjmuje gości na nocleg. Wielkie wrażenie zrobił na nas też dom podcieniowy Artura Wasielewskiego w Orłowie ze względu na – jeszcze nie zakończone – bardzo ambitne i pomysłowe odrestaurowanie. Prace obejmują zarówno fasady, jak i wiejsko-barokowy przepych wnętrz albo raczej tego, co z nich zostało po wieloletnim zdegradowaniu przez poprzednich powojennych mieszkańców. Zresztą pan Opitz przyznaje się do dalekiego pokrewieństwa z niemiecko-śląskim poetą Martinem Opitzem, pogrzebanym w gdańskim Kościele Mariackim, a uhonorowanym – mimo zgrzytów władz – w rodzimym Bolesławcu nazwą ulicy i odrestaurowanym pomnikiem. Z kolei pan Wasielewski jest nosicielem nazwiska jak najbardziej kresowego, ruskiego za przeproszeniem – i także aktywnym entuzjastą Żuław.
Od pana Przemka dowiedzieliśmy się też o całkiem żywych kontaktach obecnych mennonitów, głównie kanadyjskich i holenderskich, ale też niemieckich, z polskimi działaczami żuławskimi. Szczególnie wzruszająca była opowieść o niemieckim mennonicie Helmucie Reimerze, który hojnie pomagał przy uratowaniu żuławskich grobów mennonickich i przy stworzeniu powojennych kontaktów z mennonitami; został w 1991 r. pogrzebany na katolickim cmentarzu w rodzimych Stogach. Z naszej grupy nikt już nie utrzymuje pozafamilijnych kontaktów z życiem wspólnot mennonickich, dlatego wszystkie te wiadomości były dla nas nowe.
Mnie jako znawcy języka umożliwiono także dostęp do publikacji polskich entuzjastów Żuław; za każdą z nich kryją się swoje konteksty i historie, i każda z nich zawiera dla mnie treści albo dawno zapomniane, albo całkowicie nowe. Do największych ewenementów dla żuławofilów polskich i niepolskich należy niewątpliwie dwujęzyczny Dziennik żuławski 1878 Heinricha Dycka, którego rękopis dotarł drogami zupełnie paradoksalnymi do redakcji kwartalnika „Prowincja”[6]; żona autora, Anna z domu Wiebe, oczwiście jest naszą daleką krewną[7]. Czytając tekst oryginału aż mam w uszu żywe głosy moich licznych żuławskich wujów i stryjów z ich epickimi oralnymi powiastkami („Erzählchens“), zachodniopruską wymową, intonacją[8] i niezawsze koszerną morfologią i składnią[9]. Odnotowałem z sympatią, do jakiego stopnia dziennik ten w polskim przekładzie Małgorzaty Rysickiej (którego nie sprawdzałem) elektryzuje entuzjastów Żuław. Wśród nich jest wymieniony tu już Artur Wasielewski[10] – oraz Andrzej Kasperek, który zestawia postać Dycka z polskimi chłopami Pola, Prusa, Sienkiewicza, Wyspiańskiego i Reymonta[11], przyczyniając się jako literaturoznawca do szlachetnej sprawy polsko-żuławskiego nawiązania do dziedzictwa mennonickiego, do którego my, potomkowie, już nie mamy podobnie żywego kontaktu.
Przeczytałem też dwie prace Aleksandry Paprot, o śladach mennonickich w Stogach oraz o trudnych procesach powojennej konsolidacji obecnych mieszkańców Starej Kościelnicy, którzy przyszli tam z Kielecczyzny, dawnych Kresów (czyli obecnej Białorusi i Ukrainy)[12]. Panią Aleksandrę poznaliśmy zresztą całkiem przypadkowo na parkingu koło kościoła w Stogach, skąd szliśmy pieszo na pomennonicki cmentarz. Prowadzimy już ożywioną korespondencję, bo jestem rzadkim okazem potomków mennonitów żuławskich mówiącym (płynnie, ale nie bez błędów) językiem Mickiewicza i Gombrowicza. Wiem też o jej uczestnictwie w różnych żuławskich programach i akcjach terenowych, w tym wzruszające „Światło pamięci”.
Ale – czy ja tam jeszcze raz pojadę?
P.S. Dzięki panu Siwickiemu jestem w posiadaniu książki Ludwig Passarge, Z wiślanej delty. Tczew, Gdańsk, Żuławy, Malbork. Szkice z podróży 1856, Gdańsk 2016. Poznałem w przekonującym przekładzie Wawrzyńca Sawickiego prawie nieznanego mi wcześniej dziewiętnastowiecznego autora wschodniopruskiego i znawcę Włoch, Szwajcarii, Austrii, Niemiec Południowych i Zachodnich, Bałtyku, Skandynawii oraz Wielkiej Brytanii. Dla mnie wstrząsający był jego opis budowy starego mostu Tczewskiego. To co w mojej świadomości było miejscem katastrofy żuławskich uciekinierów (w 1945 r. mnóstwo ich tam zginęło, wśród nich mój sędziwy dziadek po mieczu z jego drugą żoną) zmartwychwstaje w tym opisie jako wielkie w historii Europy dzieło techniczne; pokaźne reszty tej pierwotnej konstrukcji czekają konserwacji jako wyjątkowo cenny zabytek historyczny. Od końca XIX w. istnieje trochę dalej w dół nurtu Wisły bardziej nowoczesna budowa – chyba też warta eseju.
[1] Impresje Żuławskie. Notatki z podróży potomków Agaty i Petera Wiebe, in: Prowincja. Kwartalnik społeczno-kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław, Nr. 4 (26), 2016, S. 64-69
[2] Hans-Otto Fieguth, Familienbuch Wiebe (Siebenhubener Linie, Freienhubener Linie, Ellerwalder Linie, Schönhorster Linie), Behrends, Epp (Herrenhagener Linie, Zeyersvorderkamper Linie), Froese (Tiegerweider Linie, Vierzehnhubener Linie), Jansson, Regier. Mennonitische Geschlechter aus dem Weichsel-Nogat-Delta, Oldenburg [1979]. Egzemplarz posiada gdańska Biblioteka PAN. Rodzina mówi o „Zielonej Biblii“ ze względu na kolor oprawy.
[3] Odwołanie do „Zmierzchu bogów“ (niem. Götterdämmerung) – opery Richarda Wagnera a także filmu „Zmierzch bogów“ w reżyserii Luchino Viscontiego. Jednej z najbardziej fascynujących, kontrowersyjnych i mrocznych wizji faszyzmu. [przypis red.]
[4] Czyli: Lesz[cz]yńskich, Zaleskich i Zawadzkich. [przypis red.]
[5] Holenderskość mennonitów jest częściowo potwierdzonym historycznie mitem samych mennonitów, ale też ich polskich czy niepolskich obserwatorów od Wincentego Pola i nawet Ludwika Passarge do dzisiejszych Żuławian. W naszych rodzinach utrzymywano kontakty z krewnymi w Australii, Amerykach i Rosji – wśród niderlandzkich współwyznawców („Doopsgezinden“) nie było żadnych krewnych. Pomorzanin Józef Wybicki i znawca holenderskiego od studiów w Lejdzie, wiedział lepiej, wydając w 1794 swój apel do „Olędrów“ żuławskich w języku polskim i niemieckim, nie holenderskim. (Do obywateli a mieszkańców ziemi polskiej wyznania auszpurskiego, zwyczajnie Holendrami zwanych – zob. Nowy Korbut t. 6, 1, s. 471).
[6] Heinrich Dyck, Dziennik żuławski. Tagebuch, Sztum – Nowy Dwór Gdański 2015 (Biblioteka kwartalnika „Prowincja“, t. 3
[7] Zob. Familienbuch Wiebe, op. cit,. s. 595
[8] Wymowa: g>j [Gustav>Justaf; eigentlich>äjntlich]; u końca wyrazu g>ch (jak w ach po samogłoskach a,o,u [Tag>Tach albo Dach]; jak ch w niemieckim słowie „ich” po samogłoskach ä, e, i, ö, ü oraz po dyftongach ei i eu [Flugzeug>Flu:chcäych]; [pf>f [Pfeife>Fäjfe; Pferd>Fē:äd]; „au“>ou czy äu [Pflaume>Floume czy Fläume]; ä:>ē: [Käse>Kjē:zy]; końcówka –er>ä [Pfarrer>Fa:rä]; „ei“>äj [meinetwegen>mäjnswējyn]; „eu“>äy [heute: häyty]; krótkie i>y [Tisch>Tysz]; ü:>y: [Flügel>Fly:jyl]; melodia zdaniowa przypomina trochę śpiew polskich kresowiaków.
[9] W przedmowie („Heinrich Dyck i jego unikatowy dziennik“) do tomu twierdzi Leszek Sarnowski, że język dziennika jest „mieszanką niemieckiego, holenderskiego i rozmaitych gwar lokalnych“ (s. 12). Jest to grube nieporozumienie. Jako Niemiec i znawca holenderskiego widzę w całym tekście chyba jeden czy dwa niderlandyzmy; natomiast obecny jest lokalny dolnoniemiecki (Plattdeutsch) – bezpośrednio w licznych terminach technicznych żuławskiego życia wiejskiego i w kilku cytatach, a pośrednio w dobitnej oralności tekstu. Całość dziennika jest bowiem utrzymana w niezbyt starannym, raczej mówionym niż pisanym Hochdeutsch o kolorze i dźwięku jak najbardziej żuławkim.
[10] Zob. jego pyszną książkę Kulinaria żuławskie, sine loco, sine anno [2015]. ISBN 978-83-941384-0-0
[11] Andrzej Kasperek, „Żuławski chłop potęgą jest i basta“, w: Heinrich Dyck, op, cit,. s. 167-182
[12] Wymienię tu pozycję A. Paprot, Stara Kościelnica. Dzieje żuławskiej wsi, Warszawa 2012